|
|
aaaaTrzeba żyć, a nie tylko istnieć.aaaa
Mike Oldfield - Komu biją dzwony?
W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych niektóre pisma muzyczne reklamowały wielkie, kolorowe plakaty przedstawiające malowidła z okładek płyt, a także ich żartobliwe parafrazy. W pamięci utkwił mi jeden - przedstawiał, pardon, gówno w trawie, kształtem do złudzenia przypominające fantazyjnie poskręcany dzwon z okładki słynnej płyty Mike'a Oldfielda, Tubular Bells. Podpis brzmiał: Tubularsmells (Smrody rurowe).
Mike Oldfieid był zawsze odbierany jako artysta kontrowersyjny, czego doświadczył na własnej skórze próbując zainteresować szefów firm płytowych swoją legendarną już dziś kompozycją
Tubular Bells.
Gdyby nie przychylność Richarda Bransona, otwierającego właśnie wytwórnię Virgin, Dzwony Rurowe być może nigdy nie ujrzałyby światła dziennego. Branson przypuszczalnie miał dobrego astrologa, który wyczuł sprawę i bezwzględnie kazał mu wydać Tubular Bells jako pierwszą pozycję w katalogu Virgin. To właśnie głównie dzięki Oldfieldowi firma stała się na przestrzeni lat jednym z największych koncernów na świecie.
Można wiele złośliwości napisać o Dzwonach, ale przyznać trzeba, że była to jedna z najważniejszych kompozycji w historii rocka lat siedemdziesiątych. Śmiem twierdzić, że Oldfieid mógłby nie nagrać już niczego więcej - a pamiętano by o nim do dziś, i to nie tylko dlatego, że William Friedkin użył fragmentu Tubular Bells w słynnym Egzorcyście. Śmiem nawet twierdzić, że Mistrz cieszyłby się znacznie lepszą opinią u krytyków i nie tylko, gdyby... przestał nagrywać.
Wartość Dzwonów - nowatorstwo ich formy i barwność brzmienia - została niestety zdewaluowana przez następne dzieła niezmordowanego twórcy, z uporem maniaka powielającego ten sam muzyczny schemat przez kilka następnych lat. Bez wątpienia to właśnie skłoniło jakiegoś złośliwego rysownika do namalowania "śmierdzącej" wersji okładki Tubular Bells. Mimo pełnych uroku momentów, kompozycje Hergest Ridge, Ommadawn i Incantations nie broniły się w całości, irytowały powtórzeniami tych samych rozwiązań konstrukcyjnych i aranżacyjnych oraz identyczną, jakby bukoliczną aurą. Oldfield, który Tubular Bells nagrał właściwie sam, z niewielką pomocą innych instrumentalistów, najwyraźniej nie potrafił zrozumieć, że w samotności nie wykreuje już niczego pasjonujacego. Nie ukrywam, że przez długie lata kibicowałem mu, starając się desperacko doszukać pewnej świeżości w jego kolejnych dziełach. Ale dopiero w 1979 roku poczułem znowu wzruszenie, które towarzyszyło mi sześć lat wcześniej przy pierwszym słuchaniu Tubular Bells. Stało się to za sprawą znakomitej płyty koncertowej Exposed i bardzo rockowego, kipiącego energią albumu
Platinum,
zrealizowanego z zespołem. Niestety, Oldfieid błyskawicznie począł multiplikować pomysły z Platinum, nagrywając QE2 i Five Miles Out. Szczytem wszystkiego był jakże adekwatnie zatytułowany LP Crises, zawierający na jednej stronie arcynudny utwór tytułowy, a na drugiej zestaw dyskotekowych ckliwych piosenek z Moonlight Shadow na czele. Pod jednym względem Crises stanowił jednak mały krok do przodu - wstąpienie twórcy Dzwonów na zdecydowanie popową ścieżkę. W 1984 roku pojawił się album
Discovery,
zgodnie z tytułem - prawie odkrywczy. Oldfieid zaprezentował na nim nad wyraz udany zestaw przebojów, smacznie zaaranżowanych i wybornie zinterpretowanych przez Maggie Reilly i Tima Palmera. Z tamtego okresu pochodzą przeboje To France, Poison Arrows, Tricks Of The Light oraz rzeczywiście intrygująca instrumentalna kompozycja The Lake. Discovery jest jakby trzecim krokiem w muzycznym rozwoju Oldfielda, trzecim krokiem wartym poznania i odnotowania.
I w tym momencie wydarzyło się coś niesamowitego, w co do dziś trudno mi uwierzyć. Jesienią tego samego roku 1984 wszedł na ekrany wspaniały film Rolande Joffe Pola śmierci, a także ukazała się płyta zawierająca muzykę z tego obrazu -
The Killing Fields.
Jej autorem był... Mike Oldfield. Już pierwsze przesłuchanie tej płyty było szokiem, i jest szokiem do dziś. Trudno mi uwierzyć, że ten sam sielankowo-bukoliczny Oldfield potrafił nagle stworzyć muzykę tak przejmującą, tak głęboką i wzniosłą. Wypadek przy pracy? O ile wszystko od Tubular Bells począwszy na Discovery skończywszy mogłoby być idealnym podkładem muzycznym do wystawy obrazów przedstawiających jelenie na rykowisku, o tyle The Killing Fields wywołuje dreszcz niepokoju i kojarzy się z katakumbami. A te klimaty odpowiadają mi o wiele bardziej.
The Killing Fields to bez wątpienia najważniejsza płyta Oldfielda, ale - o zgrozo - potraktowana przez niego bardzo niesprawiedliwie. Gdyby pokusił się o połączenie filmowych tematów w rodzaj suity, mógłby stworzyć arcydzieło przez duże A. Ale mimo że The Killing Fields składa się z kilkunastu miniatur, może być nieustannym źródłem ponadczasowych wzruszeń.
Być może szerzę herezję, ale o następnych płytach wielkiego Mike'a radzę zapomnieć. A już szczególnie należy omijać z daleka albumy Islands i Heaven's Open, ten ostatni podpisany Michael Oldfield. Suita Amarok z 1990 roku to godzina bezładnie powiązanych muzycznych skrawków, wyposażonych w jakieś "wymyślne" przesłanie na temat dziury w ziemi. Należałoby w owej dziurze zakopać te płyty.
Triumfalny powrót Mistrza pod tytułem Tubular Bells II uważam za szczyt bezczelności. Oldfield właściwie przearanżował swój dawny przebój, żeby wycisnąć jeszcze trochę grosza z naiwnej publiczności. Gdyby pokusił się o stworzenie rzeczywistego ciągu dalszego, nie straciłbym do niego resztek szacunku. Ale najwyraźniej nie stać go już nawet na to. Dzwony wybiły jego godzinę. Oby ostatnią.
TOMASZ BEKSIŃSKI
"Tylko Rock" nr 12 (16) grudzień 1992
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plbrytfanna.keep.pl
|
|
|